Sobotni poranek. Luz
blues, energetyczne śniadanie, look na pogodę za oknem i skan szafki z
kolarskimi strojami. Niezbyt ciepło ale komfortowo. Tak lubię
najbardziej. Pozostaje wystroić się i start :)
Dzisiaj jadę solo. Trenerskie oko poza zasięgiem :) "Pamiętaj, w
tlenie, delikatnie, bez forsowania przed jutrzejszą stówką. " -
trenerskie przykazanie pierwsze, wciąż najważniejsze - "I zapnij bluzę" -
przykazanie drugie, tak samo często powtarzane, jak pierwsze :) Co mu w
tej rozpiętej nieco bluzie przeszkadza? :)
Zgodnie z planem pod dom zajeżdża mocny kolarski duet, Artur z
Radkiem. Oddaję swoje trenerskie wsparcie w dobre ręce :) Aa, niech
jedzie z nimi żeby się chłopaki nie pogubiły za granicą :) Szybka,
niemal żołnierska męska przebieranka i panowie w pełnym rynsztunku.
"Jestem gotowa" - oznajmiam wychodząc naprzeciw gościom. Chwila
konsternacji :) No co chłopaki, a ja to od macochy? :) "No to jedziemy" -
Arczi trzyma fason, choć wiadomo, że nie po to planował czeskie górki,
żeby z jakimś spowalniaczem na kole jeździć :)
Reset licznika, start pulsometru i endomondo. "Jadę, jeśli mnie nie
dogonicie, spotykamy się w domu" - żartuję, bo choć wszyscy jedziemy do
Czech, to ja w przeciwną stronę :)
Trening zgodnie z przykazaniem, lekki i spokojny. Start z wiatrem,
dobre tempo. Dytmarów, Krzyżkowice, zjazd do Hlinki. Zdarzało mi się tu
pogubić, pamiętam :) Kilka podjazdów wymuszających wysiłek. Teraz już
znam je na pamięć więc rozkładam siły idealnie. Żadnych niespodzianek w
pulsie. W głowie jutrzejszy Audax. Rozsądek zwycięża pozostawiając czas i
miejsce do obserwacji nieco dzikiej tu przyrody :)
Ostatnia prosta. I
górka "rzeźnia". Ależ te zdjęcia spłaszczają! Słowo daję, że ten podjazd
daje konkretnie w kość. Ale jakimś cudem ja go lubię :) Przypominam
sobie pierwszą wspinaczkę w tym miejscu. Drogą rowerową, obok. Osiem
przystanków i ostatecznie dopchanie roweru na końcówce. I tętno
zawałowca. I piętnaście minut odpoczynku na przegibku :) Histoooria :)
Dzisiaj podjeżdżam i żyję :)
Powrót prosto na kawkę i super ciasto :) Nie ma to jak dobry poczęstunek :) Dziękuję :)
W tym samym czasie: Panowie
pokonują dystans stu czterech kilometrów. Cztery godziny kręcenia po
górkach sąsiadów. Łącznie z podjazdami na Kopę i Rejviz. Wracają
ujechani i usatysfakcjonowani. Prawie tysiąc pięćset przewyższeń. Mogłam
z Wami jechać :) I mały donos: Daria, patrz jak się panowie goszczą pod naszą nieobecność ;) Taką fotkę dostałam :)
Z ostatniej chwili: W tle wyścig w Rio, Majka ucieka !!! Trzeci!
Oto ja.
I moje randez vous z życiem na dwóch kołach.
Niby nic ale jeśli rozpoczyna się taką przygodę w 45 roku swojego życia, to to niby nic, wierzcie mi, trąca szaleństwem :) I okupione jest sporym wysiłkiem. Nie ma żadnych skrótów, ulgowych taryf czy przywilejów dla seniora :)
Za to, to niby nic, bezlitośnie obnaża skutki dotychczasowego, wielkomiejskiego trybu życia. Nie żebym narzekała, Boże broń :) Ja to nawet lubiłam :) Tłok na ulicach i w metrze, wieczne korki w drodze do pracy, zakupy sprintem żeby nadrobić czas stracony w korkach, to mix codzienności obowiązkowej. Dla ducha kina, teatry, galerie (również handlowe, rzecz jasna :) ). Dla ciała siłownia, basen, sporadycznie rower (na targ po pietruszkę na przykład :) ) Stopień zajętości bardzo wysoki. Zwłaszcza, że jeszcze trzeba wychować mądrze dziecko, poplotkować z koleżankami, czasem wyskoczyć do klubu :)
I nawet mi do głowy nie przyszło, że można bardziej aktywnie lub aktywnie inaczej :)
Ale nasze życie jest przecież skarbnicą niespodzianek, a jakże :)
MTB bardzo chciałam spróbować. Takie mi się wydawało ekscytujące, mknąć leśnymi drogami, pokonywać przeszkody, zjeżdżać z impetem z wyższych partii jak downhillowcy. Spróbowałam i się załamałam :) Okazało się, że moja kondycja jest mizerniutka. Porażkę szybko przekułam na wolę zmiany tego stanu. Zamieniłam więc bez awantur szpilki na SPD i cierpliwie udowadniałam (i nadal to robię) swojemu organizmowi, że jeśli się postara to da radę. Przypominam, że 45 plus to nie to samo co 30 plus, o 20 plus nie wspominając. Jednakże, przy odrobinie dystansu, pozwalającym zachować zdrowy rozsądek, i z nieocenioną pomocą wyrozumiałego trenera, wyznaczony cel zauważalnie przybliża się :) Przecież nie musi być od razu podium :)
Road. Tu się sprawy przedstawiają z goła inaczej. Absolutnie nie brałam pod uwagę jazdy na szosie. Jakieś cienkie oponki, chudy rowerek, kolarze miniaturki w pozycji wiecznego pokłonu, z czym do ludzi? :) I to nieodparte wrażenie przewlekłej nudy. Długo nie chciałam słuchać, że na szosie trenuje się łatwiej, przyjemniej bo czyściej, częściej bo asfalt szybko schnie nawet po ulewach, podczas gdy w lesie błoto zalega jeszcze kilka dni. Wszystkie te argumenty obalałam skrzywioną miną i stwierdzeniem, że kolarstwo szosowe to typowy męski sport. I właściwie nie wiem co spowodowało, że bieg wydarzeń, dyktowany moimi przekonaniami, zmienił swoją trajektorię, na skutek czego nagle stałam się posiadaczką najpiękniejszej szosówki na świecie :) I już nie oddam jej nikomu :)
Zapraszam do postów, jeśli spodoba Ci się choć jeden, będzie mi niezmiernie miło :)