Niedziela, przerwa, bo wizyta Magdy. Poniedziałek, przerwa, bo za późny powrót z pracy. Wtorek, nie ma wymówki.Pierwsza myśl, CykloOpole. Druga, może jednak nasze górki. Trzecia, podpuszczalska, a może jutro :) "O, pączuuusia kupiłeś" - wygrzebuję z torby. Trzecia myśl odpada :)
Ten tydzień rozpieszcza mnie treningowo. Zaplanowane wyłącznie lekkie
przejażdżki. W planach niedzielny Audax. Taka tam sobie
niezobowiązująca, lokalna, kolarska imprezka. Raptem 5 razy pętelka, po
22 km każda :) Ale ciśnienia nie ma, bo i klasyfikacji brak. I dobrze,
mogę bez obciachu przyjechać ostatnia lub zmniejszyć liczbę okrążeń :)
Jest za to szansa na stówkę więc siły trzeba oszczędzać.
"Jedziemy przez dwa przejścia graniczne, Zlate Hory, powrót przez
Głuchołazy" - zapada decyzja. Lubię tę trasę ale wietrzę ukryty
trenerski spryt - wybór nieprzypadkowy - możliwie najbardziej płasko,
aby nie podkusiło mnie podskakiwać na górkach :)
I oczywiście jazda w tlenie. Spokojnie więc mam czas porozglądać się na
boki :) Wszędzie grupki kolonistów. Chyba jesteśmy dla nich lokalną
atrakcją :) Patrzcie i zarażajcie się bo czym skorupka za młodu....!
Zlate Hory. "Tak jeździmy tylko i jeździmy, może byśmy się piwka
napili?" - uuuu, trenerska propozycja dezorientuje mnie z lekka.
Proponuje czy żartuje? Po dwudziestu raptem kilometrach, płaskich jak
stół, bez wysiłku, piiiwooo? Daję głowę, że to żart. Nie uwierzę dopóki
nie zobaczę :) Cyk pstryk, wypinka z pedałów. Właśnie tracę głowę :)
Posiedziane, pogadane, ruszamy. Jadę pierwsza, pewna siebie,
zrelaksowana i nagle "Stooop!" - trenerski głos przedziera się pod
wiatr. Zatrzymuję się przerażona. Coś się stało! Szybki odwrót, jeszcze
szybsza ocena sytuacji. Brak oznak zagrożenia i tragedii. "Gdzie
jedziesz?" - kto pyta nie błądzi ale trenerska ciekawość podpowiada mi,
że wybrałam zły kierunek, chyba :) "No tam" - przed siebie czyli. "Tu
skręcamy w prawo, tyle razy już tędy jechałaś przecież" Trzy czwarte
sezonu za nami a ja dalej się gubię. Takie skutki wożenia się na
trenerskim kole :)
Kierunek odnaleziony, orientacja w terenie opanowana, naprzód. Zapadka w
głowie otwiera folderek z mapką najbliższych kilometrów. Ostatni zjazd,
przejazd kolejowy iii płaska prosta! Kusi, korci, nakręca korby :)
"Jadę na rekord" - komunikuję, poprawiam się na siodełku i przyjmuję
pozycję sprintera :) Mój ulubiony trenerski uśmiech i gest sięgania po
aparat zwiastuje powiększenie naszego domowego archiwum filmowego :)
Ostatni zakręt i prostaaaaa........ Zawsze mnie kusi i zawsze wygrywa
:) Rekordu nie pobijam ale niezmiennie uwielbiam ten odcinek :)
Powrót bez fajerwerków. "Chyba jedziemy z wiatrem bo jakoś lekko" -
bystrość jest moją cechą nadrzędną, gdyby ktoś pytał :) - bo oto znowu
wiozę się na kole :)
Oto ja.
I moje randez vous z życiem na dwóch kołach.
Niby nic ale jeśli rozpoczyna się taką przygodę w 45 roku swojego życia, to to niby nic, wierzcie mi, trąca szaleństwem :) I okupione jest sporym wysiłkiem. Nie ma żadnych skrótów, ulgowych taryf czy przywilejów dla seniora :)
Za to, to niby nic, bezlitośnie obnaża skutki dotychczasowego, wielkomiejskiego trybu życia. Nie żebym narzekała, Boże broń :) Ja to nawet lubiłam :) Tłok na ulicach i w metrze, wieczne korki w drodze do pracy, zakupy sprintem żeby nadrobić czas stracony w korkach, to mix codzienności obowiązkowej. Dla ducha kina, teatry, galerie (również handlowe, rzecz jasna :) ). Dla ciała siłownia, basen, sporadycznie rower (na targ po pietruszkę na przykład :) ) Stopień zajętości bardzo wysoki. Zwłaszcza, że jeszcze trzeba wychować mądrze dziecko, poplotkować z koleżankami, czasem wyskoczyć do klubu :)
I nawet mi do głowy nie przyszło, że można bardziej aktywnie lub aktywnie inaczej :)
Ale nasze życie jest przecież skarbnicą niespodzianek, a jakże :)
MTB bardzo chciałam spróbować. Takie mi się wydawało ekscytujące, mknąć leśnymi drogami, pokonywać przeszkody, zjeżdżać z impetem z wyższych partii jak downhillowcy. Spróbowałam i się załamałam :) Okazało się, że moja kondycja jest mizerniutka. Porażkę szybko przekułam na wolę zmiany tego stanu. Zamieniłam więc bez awantur szpilki na SPD i cierpliwie udowadniałam (i nadal to robię) swojemu organizmowi, że jeśli się postara to da radę. Przypominam, że 45 plus to nie to samo co 30 plus, o 20 plus nie wspominając. Jednakże, przy odrobinie dystansu, pozwalającym zachować zdrowy rozsądek, i z nieocenioną pomocą wyrozumiałego trenera, wyznaczony cel zauważalnie przybliża się :) Przecież nie musi być od razu podium :)
Road. Tu się sprawy przedstawiają z goła inaczej. Absolutnie nie brałam pod uwagę jazdy na szosie. Jakieś cienkie oponki, chudy rowerek, kolarze miniaturki w pozycji wiecznego pokłonu, z czym do ludzi? :) I to nieodparte wrażenie przewlekłej nudy. Długo nie chciałam słuchać, że na szosie trenuje się łatwiej, przyjemniej bo czyściej, częściej bo asfalt szybko schnie nawet po ulewach, podczas gdy w lesie błoto zalega jeszcze kilka dni. Wszystkie te argumenty obalałam skrzywioną miną i stwierdzeniem, że kolarstwo szosowe to typowy męski sport. I właściwie nie wiem co spowodowało, że bieg wydarzeń, dyktowany moimi przekonaniami, zmienił swoją trajektorię, na skutek czego nagle stałam się posiadaczką najpiękniejszej szosówki na świecie :) I już nie oddam jej nikomu :)
Zapraszam do postów, jeśli spodoba Ci się choć jeden, będzie mi niezmiernie miło :)